Dom przy Rumuńskiej w Michałowicach zbudował mój ojciec, najsławniejszy w Warszawie krawiec męski, Adolf Zaremba.
Dom przy Wspólnej w Warszawie, gdzie mieściła się firma ojca, został zburzony w czasie wojny. Po wojnie ojciec zbudował pawilon przy Al. Jerozolimskich 19, a potem, szykanowany przez komunistyczne władze, otworzył firmę również w Alejach, ale w podwórzu. Pieniądze na działkę (o powierzchni ponad 5 tysięcy metrów kwadratowych) i na budowę domu w Michałowicach pochodziły ze sprzedaży bel bielskiej i angielskiej wełny, którą ojciec przewidująco zamurował w gospodarczym pomieszczeniu swojej kamienicy na Targówku, dzięki czemu uniknęła wojennych i powojennych rekwizycji.
Ojciec uważał zakup działki w Michałowicach za dobrą inwestycję. Twierdził, że w razie wojny będzie można na żyznej ziemi uprawiać ziemniaki i warzywa, co pozwoli rodzinie przetrwać. Dziś może to brzmi śmiesznie, ale w latach czterdziestych nikogo to nie dziwiło.
Dom ukończono w 1951 roku i władze lokalne natychmiast uznały, że świetnie się nada na lokal dla gminy. Usiłowano go nam odebrać, a kłopoty z tym związane ojciec przypłacił zdrowiem. W końcu mój mąż zdołał jakoś odkręcić sprawę, trochę drogą formalną, trochę nieformalną - i zostawiono nas w spokoju.
Nasz dom nie był specjalnie architektonicznie urodziwy. W owych czasach nie było mowy o swobodnym wyborze projektu. Tylko jeden architekt był na tyle ustosunkowany, że miał prawo budować na terenie Michałowie. On właśnie zaprojektował nasz dom i nie było mowy o zmianach projektu. Ojciec kazał zbudować dom o grubych ścianach z solidnej cegły, żeby wytrzymała w razie nalotów podczas przewidywanej wojny.
W latach 40. niewiele było domów w Michałowicach. Wokół rozciągały się pola uprawne. Po tej stronie torów, gdzie mój ojciec kupił działkę, było zupełnie pusto. Mimo bliskości Warszawy panowała tu wspaniała cisza i idealny spokój. Nasza działka była ogrodzona i obsadzona śliwami i jabłoniami. Kiedy pierwszy raz tam pojechałam, był maj i zachwycił mnie ten obsypany kwieciem, „zaczarowany ogród".
Powstał dom rodzinny, wielopokoleniowy. Moi rodzice na stare lata nie chcieli być sami. Brat z żoną przeniósł się do przedwojennej willi ojca w Radości; w michałowickim domu zamieszkali rodzice i ja z mężem i córeczką Grażynką. Później przyszły na świat młodsze dzieci: syn Jarek i córka Małgorzata.
Ojciec zatrudnił ogrodnika, który uporządkował ogród. Powycinał stare drzewa, a w jabłoniach (były tylko antonówki) uciął stare konary i zaszczepił różne dobre odmiany. Sąsiedzi nie byli tym zachwyceni, bo też okaleczone drzewa wyglądały okropnie. Jednak niedługo okazało się, że ogrodnik znał swój fach. Już po kilku latach nasz sad rodził mnóstwo wspaniałych jabłek, których wystarczało nam aż do wiosny, chociaż dawaliśmy je także rodzinie mieszkającej w Warszawie.
Powstał też garaż, chociaż w owych latach nie mieliśmy samochodu i na razie trzymaliśmy tam kury-nioski. Obok garażu zbudowano przechowalnię na jabłka.
Ojciec zapragnął mieć staw. W tylnej części ogrodu było źródełko, więc tam wykopano zbiornik wodny, a ziemia z wykopu została użyta do przykrycia garażu i przechowalni jabłek, w której dzięki temu stworzył się rodzaj chłodni z temperaturą odpowiednią do przechowywania owoców. Ziemny „pagórek" nad garażem schodził aż do stawu. Ojciec posadził tam wiśnie i czereśnie, tworząc urokliwy zakątek.
Dzieci miały świetną zabawę pływając po wodzie pontonem. Na staw wychodziło molo, a w wodzie żyły karpie i karasie, których hodowla stanowiła hobby mojego ojca. Codziennie wracając z firmy brał z piwnicy groch i szedł nad staw karmić ryby, które już czekały na swoją kolację.
Na staw wiosną wypuszczało się kaczki, które jesienią trafiały na nasze talerze. Kumkanie niezliczonych żab umilało nam wiosenne wieczory.
Po ogrodzie biegały perliczki, wydające zabawne dźwięki. Ponieważ za płotem przebiegała kolejka EKD, tata zasadził cały szpaler leszczyny, która zasłaniała nas od hałasu i od ciekawskich oczu pasażerów kolejki. Rosło tu też mnóstwo orzechów włoskich i całe rzędy porzeczek i agrestu.
Dom ozdobiono tarasami i murkami; płaskie schody schodzące do ogrodu obsadziliśmy skalniakami. Na murki i tarasy użyto cegły z resztek warszawskich kamienic, które miasto usuwało porządkując tereny pod odbudowy. Dlatego te murki są dla mnie bardzo cenne - przypominają moją dawna,., ukochaną Warszawę, taką, jaką pamiętam sprzed wojny.
Wkrótce zaczęło przybywać sąsiadów Pobudowali się tu znajomi i przyjaciele ojca oraz jego rodzina. Panowała opinia, że skoro pan Zaremba coś robi, to jest to sprawa przemyślana i ma sens, a więc należy iść w jego ślady. Zbudował tu dom młodszy brat ojca Tadeusz, też krawiec, dwóch krojczych z firmy i wielu innych znajomych.
Nasz dom był domem gościnnym, zawsze pełnym ludzi. Znajomych i rodzinę zapraszało się zawsze na obiad - ojciec uważał, że jak się mieszka na wsi, nie wypada podejmować gości tyłku herbatą. Co roku bardzo uroczyście obchodziliśmy imieniny ojca i mamy, ktore wypadały prawie w tym samym czasie. Zawsze było dużo gości — najbliższa rodzina i część pracowników firmy. Tradycyjnie podawano na obiad młode (marcowe) kurczaki z młodymi ziemniakami i mizerią, a na koniec zupę truskawkową z malutkimi bezikami. Dziś nikt by tego nie uznał za eleganckie przyjęcie, ale też takich kurczaków, jakie wtedy jadaliśmy, już nie ma i nie będzie. Kupowane od chłopa, nie znały innych pasz niż naturalne - pszenica i to, co sobie wydziobały na podwórzu.Smak tych kurcząt pamiętam do dzisiaj.
Pamiętam też jedno z wielu świąt Bożego Narodzenia. Było nas prawie 30 osób, w tym ośmioro dzieci. Wielkie drzewko było jak zwykle pięknie ubrane, a wieczorem przyszedł „prawdziwy" święty Mikołaj - z brodą i w czerwonym płaszczu. Wieczerza była tradycyjna. Moja mama, świetna gospodyni, słynęła z ryby faszerowanej „po żydowsku" - przeważnie sandacza. Ciasta i desery gosposia przygotowywała już na kilka dni wcześniej.
Wieczerza wigilijna zaczynała się późno, bo około dwudziestej, więc trwała do późnego wieczora. Na patefonie puszczaliśmy stare płyty z kolędami, bo w radiu nie wolno było wtedy puszczać kolęd.
Sama już dziś nie wiem, jak nasz duży, ale nie aż tak duży dom pomieścił tyle ludzi. Nie było przecież samochodów prywatnych ani nocnych taksówek, więc wszyscy musieli nocować. Ale jakoś się pomieściliśmy - część młodzieży spała na starych wersalkach w piwnicy.
Takie huczne święta bywały nieco męczące, chociaż nie z powodu nadmiaru trunków. U nas w domu piło się mało - odrobinę czystej wódki, trochę koniaku i likiery dla pań.
Często zbierali się u nas goście na brydżu. Byli to przeważnie sąsiedzi z Michałowie. Rodzice uwielbiali brydża i w każdą niedzielę spędzali wiele godzin przy stoliku. Mama, uważana za słabego gracza, rzadko była dopuszczana do grona panów. Ja jedyna w domu nie lubiłam brydża, a kart do dziś używam tylko do stawiania pasjansa.
Z czasem domowa idylla się skończyła. To były czasy stalinowskie, więc ojciec, jako tzw. prywaciarz, był ustawicznie szykanowany. Na jego firmę ciągle przysyłano do urzędu skarbowego obrzydliwe anonimy, które następnie powodowały kontrole i rewizje. Ktoś wtajemniczony doniósł, gdzie ojciec przechowuje nasze osobiste rachunki i wyliczenia. Był to czas grasowania tzw. trójek robotniczych, a kupców i rzemieślników, którzy im „podpadli", karano domiarami, a często nawet zakazem przebywania w stolicy.
Ojciec był człowiekiem odważnym; walczył w kampanii 1920 roku, kilkakrotnie znalazł się w niemieckich łapankach i zawsze udawało mu się uciec. Teraz jednak się bał. Bał się komuny, bał się, że zabiorą mu te resztki, które zostały jeszcze z całego majątku.
Kiedy rozebrali prowizoryczny pawilon, w którym ojciec prowadził firmę, postanowił przenieść się w nie rzucające się w oczy miejsce. Założył więc firmę w tych samych Alejach Jerozolimskich, ale w podwórzu, w mieszkaniu na drugim piętrze. O istnieniu zakładu informował tylko szyld nad bramą. Lokal urządzono bardzo ładnie, nawet schody, które były w opłakanym stanie, pokryto lastrykiem.
Niestety nie było to już to co dawniej. Klientów ubywało, firma podupadała, a ojciec się załamał, co chyba przyspieszyło jego śmierć, bo przecież pochodził z długowiecznej rodziny.
Pieniędzy było mniej, nie pielęgnowany ogród dziczał. Staw, nie pogłębiany, zarósł rzęsą wodną. Którejś mroźnej zimy wymarzły nasze ryby. Jednak nawet mimo tego zaniedbania ogród nadal miał swój niepowtarzalny urok, zwłaszcza kiedy wracało się ze śródmieścia Warszawy.
Teraz staramy się doprowadzić dom i ogród do porządku, ale już nigdy nie będzie tak jak było kiedyś.
Hanna Zaremba
U nas o.k.
nr 8 (89) rok VIII, sierpień 1999
Artykuły prasowe, zdjecia oraz wszelkie informacje zamieszczone na stronie zbierane były przez cały czas działalności Biblioteki. Kopiowanie całości lub części artykułów jest dozwolone pod warunkiem podania źródła i autora.